"Jeszcze mam dla kogo żyć..."

vote now
Jeszcze mam dla kogo żyć...

Długo zastanawiałem się czy warto pisać, dlaczego ostatni wpis na moim blogu jest z dnia 7 stycznia. Jednak ze względu na ostatnie wydarzenia, myślę że wyjaśnienia należą się wszystkim. Niecałe dwa lata temu, jak grom z czarnego nieba spadła na mnie wiadomość o nowotworze. Długa walka, bliskość przyjaciół i wiara w lepsze jutro, pozwoliła mi rozprawić się z tą chorobą jeszcze na starcie. Niestety życie nie jest tak kolorowe jakby wydawać się mogło :( Od dwóch tygodni przeżywam osobisty koszmar związany z nawrotem choroby. Tym razem podejrzenie czegoś bardziej złośliwego, bo chłoniaka. Dzień w którym usłyszałem prawdobodobną diagnozę, nie potwierdzoną jeszcze wszystkimi badaniami, wymazałem z pamięci na chwilę, ale wraca ona do mnie jak bumernag, każdego dnia. Znów całe życie stanęło przed oczami. Zacząłem zastanawiać się, czym zasłużyłem sobie na taką kolej rzeczy? Wszystko straciło sens a codzienne wizyty u specjalistów doprowadziły mnie do totalnego wyalienowania się z życia zawodowego, prywatnego i co za tym idzie, doprowadziły do depresji. Wciąż żyję w wielkiej niewiadomej, bo przede mną kolejne biopsje i kolejne badania. Nie wyobrażacie sobie jak wygląda moja codzienna walka o to by żyć, ale naprawdę jest ciężko, bo wszystko co zrobiłem do tej pory w moim życiu przewartościowuje się z dnia na dzień. Nie chcę umierać i nie chcę przeżywać tego wszystkiego jeszcze raz, co dwa lata temu. W ostateczności zostaje mi pogodzić się z losem i powiedzieć sobie: „szału nie ma, jest rak“. Ale póki co, trzeba brać byka za rogi. Dopóki nie mam pewności, chcę wierzyć że jest nadzieja. Że będzie dobrze. Chcę wierzyć, że jest dla mnie jakaś szansa, bo przecież nie jestem złym człowiekiem? A co najważniejsze, mam przecież dla kogo żyć!!! Muszę się pozbierać i iść do przodu, bo dzięki Wam, znajomym i przyjaciołom, życie potrafi nabierać kolorów nawet w najczarniejszej dziurze. Jesteście przy mnie, wspieracie i podrzymujecie na duchu. Dziś już wiem, że jesli nie dla siebie, to dla Was chcę żyć! Tworzyć, blogować i cieszyć się każdym spotkaniem! Dziękuję, że jesteście! Bo będę szczęśliwy, choćbym miał sobie k... to szczęście namalować!


Ostatni weekend był piękny, wręcz cudowny. Pomimo problemów i niechęci, spędziłem go w mega pozytywnym towarzystwie. Dziękuję Haniu i Deli, że kopnęliście mnie w tyłek i zawieźliście na Food Camp 2014, czyli warsztaty kulinarne, wygrane w konkusie Kamis i Ugotuj.to

Droga była daleka, bo cała impreza odbywała się w Siedlisko Morena, gdzieś w północno-wschodniej części Polski. Śnieg i siarczysty mróz towarzyszyły nam już od Warszawy, ale podróż minęła w euforii, bo w tak doborowym towarzystwie nie dało się przemilczeć nawet minuty. No i jak na gapę przystało, zapomniałem wziąć aparatu fotograficznego z samochodu Hani :( więc pozostał telefon i fotki, które zobaczycie za chwilę. A na miejscu szok... !!! Urokliwe, pełne wdzięku, miejsce relaksu we francusko-prowansalskim stylu. Prowadzący z najwyższej półki, którzy zarażali nas pasją gotowania i przede wszystkim uczestnicy spotkania. Jak to napisała Delimamma na swoim blogu „Kilka zdań i już było jasne, że będzie ciekawie, bo przecież łączy nas ta sama pasja, niepotrzebne nam były punkty w programie typu „integracja” zintegrowaliśmy się samoistnie“.


W pierwszy dzień gotowaliśmy pod czujnym okiem Jurka Sobieniaka, który stanął na wysokości zadania, potrafił nas „ogarnąć“ i w bardzo zrozumiały sposób odkrył przed nami tajniki sztuki kulinarnej. „Ten gość jest nieziemski“, pomyślałem. Z minuty na minutę czułem jak uwalniają się endorfiny a z każdym kolejnym smakiem było już coraz niebezpieczniej :) Zrobiliśmy pęczotto z kurczakiem, dressing z oliwą truflową i świeżą miętą, deser z chałwą, wołowina z nutą cynamonu i lody z sosem piwnym. Pierwszy dzień to również bardzo przyjemny akcent konkursowy. Nasza grupa, czyli ja, Deli, Iwona, Agnieszka oraz Marcelina przygotowaliśmy, zdaniem większości, najsmaczniejszą mieszankę przypraw curry. Czego efektem była nagroda w postaci ciężkiego, granitowego moździeża. A wieczorem degustacja win i wspólna zabawa.

Obiecaliśmy sobie z Deli, że pójdziemy na basen, ale niestety poranna grawitacja dnia poprzedniego w niwecz oddaliła nasze plany. Ale za to pełni entuzjazmu i ciekawości pognalismy na kolejne warsztaty z kolejną gwiazdą kulinarną, Davidem Gaboriaud. Cóż to były za warsztaty, ach i och... to mało powiedziane. Poznałem warzywa jakich na oczy nie widziałem :) Było smacznie: krem z topinambura, chipsy z jarmużu, warzywa glazurowane w miodzie, ciasto z pasternaka, sandacz z sosem „beure blans“, przepiórki zawinięte w boczku, masło własnej roboty trzepane w słoiku który za szybko otworzyłem i na sam koniec bułeczki z czarnuszką i najlepsze sery w towarzystwie francuskich win. No i nauczyłem się w końcu filetować ryby :)


Potem jeszcze pamiątkowe dyplomy i kosze przypraw Kamis, które zapewne wykorzystam w kolejnych postach. Ciężko było wracać do szarej rzeczywistości, ale nic nie może przecież wiecznie trwać. No i jeszcze kilka fotek, które mam nadzieję pokażą to czego słowa opisać nie mogą. Do zobaczenia niebawem :)

drużyna błękitnej chochli ...
mężny halibut ...
coś na ząb, czyli pan halibut w negliżu ...
tygrysia krewetka na stosie ...
nie powiem, bo zjecie ...
pan krewetka i jego bracia ...
sałatoraj ...
nie tylko na patyku ...
sklerioza ...
ptaszynka w kołdrze ...
jej wysokość jarmuż ...
ptaszyna w odsłonie zziębniętej ...
figa z makiem, pasternakiem ...
zwycięstwo błękitnej chochli (zdj. Foodlook)
pierwsze skrzypce ...
Deliblu team ...

? Łyżka-Widelec-Nożyczki

Komentarze

Oceń ten przepis:




+